
Joanna Świtaj – młoda kobieta, która odważyła się szukać swojego miejsca na ziemi. Z Mrągowa przez Gdańsk i Londyn aż do ponownego powrotu do rodzinnego miasta. W szczerej rozmowie opowiada o dzieciństwie, emigracji, pracy w gastronomii, poszukiwaniach duchowych i o tym, dlaczego dziś wierzy, że najważniejsze w życiu są nie miejsca, lecz ludzie, którzy je tworzą.
Historie zwyczajnych/niezwyczajnych mieszkańców Mrągowa i jego okolic bywają inspirujące i poruszające. Są po prostu nam bliskie, bo możemy się z nimi utożsamić. Na naszym podwórku, codzienność pisze ciekawe scenariusze, w których możemy odnaleźć cząstkę siebie. Spotkanie z młoda kobietą, szukającą swojej życiowej drogi i we mnie poruszyło czułe struny, być może dlatego, że sama jestem matką, której dzieci wyjechały za pracą do innych miast i tam pozostały? W rozmowie z Joanną Świtaj - możemy spojrzeć na problem wyjazdów młodych ludzi uchwyconą z ich perspektywy. Co nimi kieruje, gdy nas opuszczają i dlaczego niektórzy wracają? Poniżej przytaczam fragmenty wywiadu. Rozmowa w całości, być może ukaże się, w najbliższym czasie, w podkaście…
Jak wspominasz swoje dzieciństwo w naszym mieście?
- Moje dzieciństwo, dziś mi się wydaje trochę sielanką i czasem beztroski. Kojarzy mi się też z zielenią, z odkrywaniem zakamarków Mrągowa, z samodzielnymi wycieczkami. Jako dziecko bardzo lubiłam „podróżować” po naszym mieście. Znam tu niemal wszystkie kąty. Bywałam często w różnych miejscach od Źródełka Miłości po wyspę, gdzie znajduje się „WOSZK” (Wojskowy Ośrodek Szkoleniowo - Kondycyjny). Tamten czas określam jako okres pokoju i bezpieczeństwa. Bycia trochę odkrywcą, a trochę artystą…
Nieco później ukończyłaś szkołę średnią w Olsztynie i zostałaś technikiem obsługi ruchu turystycznego. Potem stałaś się absolwentką jeszcze jednej szkoły, tym razem zagranicznej. Co spowodowało, że opuściłaś nasze strony na długo?
- Trochę mi się tak życie poukładało. Ja je przeżywałam. Nie bardzo się nad nim zastanawiałam. Nie miałam na siebie pomysłu i płynęłam z prądem… Po jakimś czasie wyjechałam do Gdańska. Spędziłam tam pięć lat. Miałam okazję trochę powystępować na scenie, w teatrze „Katarynka”. Śpiewałam, grałam, robiłam animacje… Był to teatr dla dzieci. Wystawialiśmy tam spektakle edukacyjne. Założycielem i realizatorem tego projektu był Jakub Czachor, którego poznałam u nas, w Mrągowie podczas nauki w szkole sportowej. To był krótki epizod, ale bardzo fajny. Przez chwilę zastanawiam się: Czy może nie pójść w stronę musicalu, aktorstwa? Podjęłam nawet próbę dostania się na takie studia. Nie wyszło. Jednak to było dla mnie fajne doświadczenie. W życiu nie pomyślałabym, że mogłabym zająć się czymś takim.
Jak dalej potoczyły się twoje losy?
- Gdy nie udało mi się dostać do Akademii Muzycznej, stanęłam przed ważną decyzją, czy nie wyjechać za granicę, do Anglii? Wówczas nie miałam na siebie pomysłu, więc wyjechałam do Londynu. Planowałam tam pobyć rok. Miła to być moja przerwa przeznaczona na głębszą refleksję, przemyślenia związane z tym, co chcę robić dalej w życiu? Świat stał przede mną otworem…
I udało ci się?
- Ten czas określiłabym jako „okres szukania i gubienia siebie”… Tak, jak wcześniej wspomniałam - Polska, miejscowości, w których tam mieszkałam - były dla mnie miejscem komfortu. Miałam tam ludzi, na których mogłam polegać. Dzwoniłam do nich nad ranem, gdy miałam jakiś problem i oni odbierali… Za granicą straciłam trochę grunt - ten, na którym czułam się bezpiecznie. Choć były też miłe i fajne chwile - musiałam od nowa nauczyć się siebie oraz zaufania do ludzi. Barierą był na przykład język, którego nie znałam perfekcyjnie. W Anglii poznałam i przebywałam z ludźmi, na których w Polsce nawet nie zwróciłabym uwagi. Miałam wrażenie, że wcześniej wychowywałam się w hermetycznym środowisku. To wszystko sprawiło, że mogłam spojrzeć na siebie z innej perspektywy. Londyn był taki, trochę szorstki dla mnie. Stał się miejscem wielu rozczarowań, najczęściej samą sobą. W nowych, stresujących sytuacjach, okazałam się być kimś trochę innym niż mi się wydawało.
Jakimi ludźmi się tam otaczałaś?
- W sumie… poza moją siostrą to niewielu Polaków było obok mnie. Ludzi z którymi pracowałam określiłabym jako „miszmasz”. To nie byli Brytyjczycy. Wyjeżdżając z kraju, musiałam zrezygnować ze swoich ambicji i pierwszą pracę, którą znalazłam, miałam w sektorze gastronomicznym. Pracowałam za barem w dużej restauracji. Trochę tych ludzi się tam przewijało… Najczęściej współpracowałam z Hiszpanami, Portugalczykami, mieszkańcami z krajów afrykańskich…
To cud, że jednak wróciłaś do Polski, bo przecież dla młodej, otwartej osoby, wyjazd do ciepłych krajów mógłby być kuszącą propozycją. Dziś wielu ludzi przeprowadza się do Hiszpanii i Portugalii…
- Tak, tak (śmiech)… To prawda, temperamenty tych osób były cieplejsze, niż nasze, polskie... Zauważyłam, że ludzie za granicą, mniej się przejmują opinią innych, tym, jak wypadną. Nie przejmują się tym co sąsiad o nich pomyśli…
Poważnie? Ja mam wciąż przed oczami brytyjski serial „Co ludzie powiedzą?” i jego główna bohaterka wciąż się tym kieruje. To mój stereotyp, takie postrzeganie anglików (śmiech)…
- Być może Brytyjczycy się przejmują… Nie wiem. Ja miałam styczność z „miszmaszem” kulturowym, z obcokrajowcami. Dziś za Brytyjczyka nie ma się czystokrwistego Anglika. Często są to dzieci - potomkowie imigrantów lub osoby pochodzące z innych krajów. To sprawia, że ich kultura, sama w sobie jest dosyć trudna do zrozumienia. Codziennie spotykałam się z kimś, kto myślał i funkcjonował zupełnie inaczej. Nie mogłam bazować tylko na tym, jak wychowała mnie mama, jak funkcjonują Polacy. Musieliśmy znaleźć wspólną płaszczyznę, język i się dogadać, tak aby móc razem pracować. Uczyłam się rozwiązywania problemów, nie odnosząc się do kogoś personalnie.
Jak to jest, gdy pracujesz w sektorze gastronomicznym, w obcym kraju?
- Gastronomia mnie pochłonęła na jakiś czas. To była praca wymagająca. W pewnym momencie tylko pracowałam, spałam i znowu pracowałam… Wszystko się zmieniło w czasie pandemii. Wówczas straciłam pracę i nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić? Utknęłam na wyspie, nie mogłam wrócić do Polski. Musiałam się zastanowić nad tym, co będę robić dalej?
Znowu stanęłaś przed ważnymi decyzjami?
Tak. Do tej pory całe życie biegłam przed siebie. Moment zwolnienia był dla mnie trudny. To był taki czas, w którym odkryłam, że ja nawet nie potrafię odpoczywać, głębiej zastanowić się nad sobą samą… Zrozumiałam, że większość moich decyzji podejmowałam w trybie "tu i teraz”. Często cierpiałam na żal podecyzjny, bo nie zastanawiałam się, czy moje decyzje mogą przynieść jakieś poważne konsekwencje dla mnie…
Żal podecyzjny - bardzo podoba mi się to określenie. My - ludzie starsi, też często cierpimy na żal podecyzjny…
- Tak. Musiałam przewartościować swoje życie. To też był dla mnie ważny moment jeśli chodzi o wiarę. Pytałam o cel i sens mojego życia. Zastanawiałam się: Czy moim celem wżyciu jest tylko pracować, zarabiać pieniądze oraz wydawać je na fajne rzeczy? W gruncie rzeczy, to nie przynosiło mi żadnej, trwałej radości. Cieszyły mnie chwile, imprezy, ale to było krótkotrwałe zadowolenie, które zagłuszało wewnętrzny głos. Człowiek nie znajdował chwili na zastanowienie się nad samym sobą. Gdy tego zabrakło - pędu i szybkości życia - stwierdziłam, że czuję się samotna i pusta w środku. Byłam jak wydmuszka. To „kim jestem” – było zlepkiem różnych doświadczeń. Pytałam samą siebie: Co dalej? Zaczęłam się zastawiać nad tym, skąd mam czerpać siłę do dalszego życia?
Tą siłę dała ci odnowiona relacja z Bogiem?
- Tak. Zdecydowałam, że nie mogę leżeć w łóżku i tylko się zastanawiać. Muszę wstać i znaleźć odpowiedź. Rozmawiać z ludźmi o Bogu, tak po prostu. Częściej czytałam Biblię, chodzić do kościoła… Zostałam wychowana w nurcie protestanckim, wiec i do takiego kościoła zaczęłam uczęszczać i próbowałam tam znaleźć odpowiedź na moje pytania.
Dokąd cię zaprowadziły twoje dociekania egzystencjonalne?
Czułam się tak jakbym zakładała w życiu jakieś maski. Pasowałam do wszystkich, jednak nie pasowałam do samej siebie. Byłam jak taki puzel, który można było dokleić do każdego obrazka, jednak - sam ze sobą - nic nie reprezentował. Poukładałam sobie życie z Bogiem i nadal je układam. Klapy mi z oczy spadły. Miało to ogromny, pozytywny wpływ na moje życie. Przyszła do mnie świadomość, że zasady, które Bóg nam dał, nie są po to, aby nas ograniczać, ale po to aby nas ochronić. To jest pomocne, żeby nie błądzić i nie być jak taka chorągiewka na wietrze, miotana podmuchem wiatru. Bóg dał mi poczucie bezpieczeństwa.
Tak wzmocniona i ugruntowana, w między czasie, skończyłaś kolejną szkołę. Jaki kierunek ukończyłaś?
- Wybrałam szkołę o profilu artystycznym. Ukończyłam na wyspie studia graficzne. Kształciłam się zgonie z moimi talentami, obdarowaniami, z tym, co sprawiało mi przyjemność w czasie, gdy jeszcze byłam dzieckiem. Jestem z zawodu artystą grafikiem i chcę w przyszłości rozwijać się w tym kierunku.
Co sprawiło, że po czasie wróciłaś do Polski, do Mrągowa?
- Początkowo moim docelowym miastem nie było Mrągowo. Zadecydowała fakt, że na samym starcie udało się mi znaleźć pracę w tym mieście. To spowodowało, że postanowiłam spróbować. Czuję się tu dobrze. Jest to taki: „comfort place” dla mnie.
Czego brakuje młodym - dorosłym ludziom w Mrągowie?
- Myślę, że nocnego życia. Nie mówię tu o klubach i nie widomo jakich imprezach, ale o miejscach gdzie można wyjść późnym wieczorem po pracy.
Kilku młodych ludzi, wracając z dużych miast i z zagranicy mówiło mi o tym, że Mrągowo zbyt szybko zasypia, że nie ma gdzie się udać po godzinie dwudziestej drugiej…
- To prawda. Dobrze by było, żeby takie miejsca się pojawiły i coś oferowały. Nie wiem... jakiś wieczorek muzyczny, stand up, spotkanie z poezją… To mogły być kulturalne nocne spotkania, takie, gdzie człowiek po całym dniu pracy, może pójść i zmienić perspektywę na coś innego.
Pomimo młodego wieku zdobyłaś już trochę doświadczeń, poznałaś cienie i blaski życia w kraju i za naszą granicą, czy masz już swoje miejsce na ziemi?
- Myślę, że dorosłam już do utożsamienia się ze stwierdzeniem, że: „nie ważne gdzie, ale ważne z kim”. To ludzie tworzą miejsca. Najważniejszym w życiu jest to, kogo masz obok siebie, a nie to, w jakich warunkach jesteście. Przetrwać można naprawdę wiele, począwszy od biedy po milionowe czeki. Jeżeli nie masz obok siebie osoby, z którą chcesz dzielić życie i dobrze dzieli ci się to życie - to życie jest po prostu smutne. Kiedyś myślałam, że w życiu chodzi o doświadczanie, o życie pełnym życiem, z wiatrem w żaglach. Teraz rozumiem to inaczej. Potrzebujemy azylu. Miejsca, gdzie możemy wrócić. Zamknąć drzwi i poczuć, że jesteśmy sobą i, że jesteśmy akceptowani przez kogoś…
Zgadzam się z Tobą. Chodzi o ludzi, którzy tworzą miejsca. To oni są w pewnym sensie naszymi kotwicami, po za Bogiem, o którym również mówiłyśmy. Człowiek też może zakotwiczać innych. Oby pozytywnie, czego sobie, tobie i naszym czytelnikom życzę...
***
Pełna treść wywiadu została utrwalona w podkaście, który w swoim czasie zostanie opublikowany, o czym Państwa poinformujemy. Zawiera on więcej szczegółów, autentycznych emocji i refleksji płynących z życia Joanny Świtaj i nie tylko jej…
Dodam, że wspomniany już Jakub Czachor – choć nie jest mrągowianinem, uczył się w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Mrągowie. Jest założycielem teatru „Katarynka”. To reżyser, aktor (filmy, epizody w różnych serialach telewizyjnych, gra w reklamach), autorem scenariuszy. Swoją przygodę ze sceną rozpoczął w naszym mieście grając w kabaretach. Był laureatem nagrody „Za indywidualność wieczoru” w Turnieju Aktorskim w Mrągowie. Mogliśmy go oglądać w filmach: „Pod Wiatr” (Dramat/Film sportowy Netflix), „Kukułeś” (film), „Bodo” (serial fabularny), „Na dobre i na złe” (serial), „Lekarze” (serial). Jakub nie pozostawił zamiłowania do wody, żeglarstwa i jest nadal instruktorem windsurfingu i kitesurfingu. Agnieszka Beata Pacek
Foto A. Pacek
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie