
W czasie Dni Mrągowa 2024, obok wielkich gwiazd znanych nam z mediów, stanęli na scenie również nasi rodzimi muzycy. Dla wielu mieszkańców zaskoczeniem było, że w zespole towarzyszącym Sylwii Grzeszczak, od około dziewięciu lat, gra na puzonie zwyczajny chłopak z sąsiedztwa, mrągowianin Piotr Żarnoch, a to nie jedyne jego doświadczenie na scenie. Wcześniej współpracował z zespołem ENEJ, grał z Kamilem Bednarkiem, towarzyszył również między innymi: Ewie Bem, Tymonowi Tymańskiemu i jest muzykiem sesyjnym, angażuje się również w inne projekty. Kilka dni po koncercie Sylwii Grzeszczak, spotkaliśmy się w jego domu. Porozmawialiśmy sobie o muzyce i miejscu, w którym mieszkamy.
Jak myślisz, ilu ludzi było na koncercie Sylwii Grzeszczak w Mrągowie?
- Może kilka, a może kilkanaście tysięcy? Nie wiem, ale bardzo dużo. Wyglądało to naprawdę niesamowicie: morze ludzi. Bardzo zdziwiłem się tą frekwencją, bo przyjechały nawet moje koleżanki z Olsztyna, z czasów licealnych. To był dla mnie szok. Wydarzenie było dobrze promowane, było duże zainteresowanie. Jeszcze przed koncertem ludzie do nas pisali o której i gdzie wystąpimy, a my sami dokładnie jeszcze nie znaliśmy godziny…
Przyglądałam się tobie na scenie. Wiadomo, że puzonista nie gra cały czas, to, co robiłeś w między czasie, twój taniec, gesty – daje mi prawo by nazwać cię show manem?
- Raczej komikiem zespołowym (śmiech)! W ogóle nasz zespół trochę polega na tym, że my na scenie nie stoimy jak statyści, tylko się ruszamy, biegamy po niej, wydurniamy się trochę. Czujemy się ze sobą dobrze i to jest całe nasze oparcie. Tak, to prawda, że puzonista nie gra cały czas, bo byłoby tego za dużo. Jestem bardziej jak wisienka na torcie, niż uzupełnieniem całości tak, jak to się dzieje w przypadku gitar i podstawy rytmicznej. Coś trzeba robić, więc się wydurniam z ludźmi (śmiech). To wygląda trochę tak, jak robił to Skiba w zespole „Big Cyc”…
Kiedyś, w jednym z wywiadów zdradziłeś, że troszkę się jednak stresujesz na scenie, w
pewnych okolicznościach…
- W zasadzie to już minęło. Jakiś czas temu była taka sytuacja, że ja się bałem takiego grania
solo przed małą publicznością. Jednak przez lata, gdy się zagrało tyle koncertów i grało się solówki - to mija. Oswoiłem się z tym i nabrałem większej pewności siebie.
W czasie mrągowskiego koncertu, zaskoczyłeś samą Sylwię Grzeszczak…
- Tak. Sylwia nie spodziewała się tego, że ja mam coś przygotowanego. Ona siedziała przy fortepianie z naszym gitarzystą Kacprem i zaproponowała mu żeby coś zaśpiewał, a on wskazał na mnie. Kacper był u mnie w domu dzień wcześniej i we dwóch przygotowaliśmy sobie piosenkę „Wszystkie drogi prowadzą do Mrągowa”. Zespół o tym pomyśle nic nie wiedział. To była dla nich również niespodzianka. Sylwia, bardzo niepewnie przekazała mi mikrofon, bo nie do końca wiedziała co ja powiem i co zrobię. Zacząłem śpiewać. Ona zrobiła wielkie oczy i w tym momencie zaczęła się cała historia! Mając słuchawki w uszach nie spodziewałem się, że ktokolwiek mnie słyszy. Zacząłem śpiewać do mikrofonu, w uszach miałem ciszę i pomyślałem sobie, że ludzie nie podłapali tego. Wokalistą nie jestem. Co prawda było sporo ludzi z Mrągowa, ale nie było wiadomo, co się w tym momencie będzie działo, jaka będzie ich reakcja? Wyciągnąłem słuchawkę i usłyszałem jak te kilkanaście
tysięcy osób śpiewa razem ze mną: „Wszystkie drogi prowadza do Mrągowa…”. Wówczas pomyślałem: „O to będzie fajne”!
I było fajnie. To ta wisienka na torcie, zabrzmiało jak hymn naszego miasta…
- Tak, zabrzmiało to tak uroczyście, jakbyśmy śpiewali hymn. Przecudownie! Nawet wstawiłem filmik – relację z tego na Istagramie i oznaczyłem Czarka Makiewicza z dopiskiem: „Przepraszam” (śmiech).
Jak Sylwia Grzeszczak to odebrała?
- Śmieliśmy się, że teraz muszę na każdy koncert coś wymyślić. Tylko, że ja totalnie nie mam pamięci do tekstów. Nawet jeśli chodzi o słowa tej piosenki, choć znałem ją od tylu lat, to i tak je pomieszałem. Dobrze, że ludzie zaczęli śpiewać ze mną, bo ja bym do końca tego nie dośpiewał… Gdybym musiał to zrobić do końca sam, to byłaby tragedia. To dowodzi, że w zespole Sylwii Grzeszczak doskonale się razem bawimy na scenie! (śmiech). Choć jestem jednoosobowa sekcją dętą. Gram tu i stale się rozwijam na różnych płaszczyznach. Mamy fajna ekipę i tego raczej bym nie zmieniał.
Zdarza wam się, że sobie muzykujecie po koncertach, tak dla siebie z waszą ekipą?
- Tak, często. Zresztą, obok pracy z Sylwią, gramy jeszcze w różnych innych projektach. Zdarza nam się, że spotykamy się razem gdzie indziej. Bawimy się muzyką, imprezujemy sobie na scenie. Wczoraj, po koncercie mieliśmy u nas w domu grilla, nie wiem jak to wytrzymali nasi sąsiedzi…
Wróćmy jeszcze do samych koncertów z Sylwią Grzeszczak i ostatniego wydarzenia w Mrągowie. Jak to się dzieje, że jej repertuar dociera do różnych pokoleń?
- Ciężko na te pytanie tak naprawdę odpowiedzieć. Gdy przygotowujemy trasę koncertową i są wybierane piosenki, to tak naprawdę jest tak dużo tego materiału, tak wiele hitów, że trudno jest wybierać. Te piosenki powstawały przez kilkanaście lat i pewnie jest tak, że jeśli rodzice słuchali tej muzyki to i ich dzieci również. Ta muzyka leci bardzo często w radio, to jest kluczowe. Ta muzyka jest bardzo neutralna w porównaniu do jakiś kontrowersyjnych zespołów. Grane przez nas style muzyczne są mieszane, różnorodne. To taki trochę pop, rock, ballady...
Myślę, że też dużą rolę w tej popularności odgrywają wyśpiewywane historie i emocje, które za sobą niosą teksty piosenek.
`- Tak, to prawda. Każdy może się w pewien sposób połączyć z przekazem, utożsamiać.
Niejednokrotnie grałeś przed kilkutysięczną widownią, jednak dla wielu muzyków wielką próbą był czas pandemii. Miałeś pracę w tym okresie?
- Praca się znalazła. Jeszcze przed pandemią, miałem taki moment w moim życiu, że podpisałem kontrakt na statku, to była podróż dookoła świata. Zaczęliśmy w San Francisco, potem była Kanada, Alaska i Japonia. Trwało to cztery miesiące. Po moim powrocie okazało się, że wszystkie moje kontakty muzyczne się pourywały. Tak bywa z rynkiem muzycznym, gdy nie ma cię kilka miesięcy. W tym czasie startowałem do orkiestry wojskowej i nie dostałem się, z uwagi na problemy zdrowotne. Wtedy zdecydowaliśmy z tatą, że będę z nim pracował jako budowlaniec w Niemczech. Założyłem działalność, nauczyłem się fachu. Gdy przyszła pandemia, to mi uratowało skórę. W tamtym czasie naszą branżę najszybciej zamknięto. Skończyły się koncerty, a siedzenie w domu nie służyło mi najlepiej. Zacząłem robić budowlane rzeczy, trochę też spływały do mnie pieniądze z państwa na utrzymanie z działalności gospodarczej, ale to były groszowe sprawy.
Zgodzisz się ze mną, że pandemia była trudniejszym wezwaniem dla muzyków w zespole niż dla znanych front menów, wokalistów?
- W zasadzie tak. Mój kolega perkusista jest też medykiem, więc poszedł w kierunku branży medycznej. Robił wymazy i dobrze na tym wyszedł. Część muzyków jest nauczycielami i po prostu zaczęli uczyć. Jeden z moich kolegów- Dawid, wykładał jako doktor na Akademii Muzycznej (gitara jazzowa). Spływały nam jeszcze tantiemy… Znam też muzyków, którzy w tamtym czasie się przebranżowili i już nie wrócili do grania po pandemii. Część moich kolegów robi teraz zupełnie inne rzeczy. Powiedzieli: „że jest to tak niestabilny zawód, że nie wrócą do grania”.
Wyobrażasz sobie taką sytuację, że już nie będziesz muzykiem?
- Nie. W moim przypadku, nie chodzi tu już o kwestię finansową, bo z tej budowlanki można mieć duże pieniądze i z tego fajnie żyć. Mógłbym więcej być w domu, mieć pracę na miejscu i codziennie bym był z moją rodziną i dziećmi. Jednak, adrenalina, jaką dostajemy na koncertach oraz ci ludzie, którzy przychodzą nas słuchać - sprawiają, że tej pracy nie zamieniłbym na nic innego, a rodzinę, o ile jest to możliwe, zabieram ze sobą w trasę.
Czujesz się sławnym muzykiem?
- Nie, na pewno nie. Sławni to mogą być ci, którzy mocno pokazują się w mediach. My jako muzycy jesteśmy gdzieś tam w tle gwiazdy, z którą gramy. Nie jesteśmy aż tak bardzo mocno rozpoznawalni. Oczywiście zdarza się czasami, że są tworzone fankluby, albo reklamują nas ludzie, którzy znają nas z Internetu i obserwują na naszych koncertach. Promują też nas sami nasi znajomi, którzy po prostu wiedzą czym się zajmujemy. Jednak bardzo rzadko zdarza się, że ludzie nas rozpoznają na ulicach.
A czasem nie jesteś bardziej rozpoznawalny poza Mrągowem?
- Tak zdarza się, czasami poza miastem jesteś bardziej znany niż u siebie. Tak bywa. Mam siostrę w Olsztynie Joannę Jędrzejczyk, która jest pięciokrotną mistrzynią świata w UFC (boks, kick - boxing, mieszane sztuki walki MMA), zdobyła sławę międzynarodową i Aśka jest bardziej znana w Stanach niż w Polsce. Ona jest oczywiście turbo gwiazdą, ale bardziej znaną za granicą…
Ponownie sprawdza się powiedzonko: „cudze chwalicie – swego nie znacie”. Opowiedz nam jak wygląda muzyczny świat puzonistów.
- To jest zamknięte grono. Takich grających tak, jak ja w zespołach, jest kilkuset w całym kraju. Są to osoby kojarzone w świecie muzyki i się wszyscy znamy. Puzon jest niszowym instrumentem. Gitarzystów masz miliony, u nich jest większa konkurencja. Na gitarze każdy może się nauczyć grać. Zrobi to lepiej lub gorzej, z puzonem jest tak, że jednak musisz więcej się uczyć, pokończyć szkoły. Nie dla każdego puzon jest najlepszym instrumentem. Na dłuższa metę puzon nie przebije się przez muzykę klubową tak, jak saksofon. Jestem teraz w dobrym miejscu. Bardzo odpowiada mi gra w zespole. Oczywiście są jeszcze jakieś marzenia muzyczne, z kim chciałbym zagrać, czego jeszcze chciałbym spróbować…
Na przykład?
- Justin Timberlake lub Bruno Mars. Chyba każdy ma takie jakieś światowe marzenia. Jednak to są jakieś pragnienia w głowie, jednorazowe sytuacje, tego co mam nie zamieniłbym. Tak, jak jest teraz - jest idealnie. Próbowałem różnych rzeczy, zagrać na mniejszej scenie, ale ja nie jestem też muzykiem jazzowym, to zostawiam profesjonalnym kolegom, którzy się tym zajmują. Jeżeli już, to byłoby to jakieś sesyjne granie, czyli dogrywanie swojego instrumentu w studiach do muzyki innych ludzi.
Nadal grasz sesyjnie? Jak to się w praktyce odbywa?
- Ktoś do mnie dzwoni, mówi mi czego potrzebuje i nagrywamy. Ostatnio zadzwonił do mnie kolega i nagrywaliśmy razem taką muzykę, nazwijmy to „staro - warszawską”. Współpracowałem z Arturem Gotzem, który poprosił mnie, abym mu nagrał mój pomysł na jego piosenkę. Oczywiście chodziło o linię melodyczną zagraną na puzonie. Zazwyczaj to wygląda tak, że siedzę w domu lub w studio i nagrywam tam „czterdzieści osiem puzonów” on sobie to przesłuchuje, wybiera co potrzebuje. Robi to razem z producentem bądź z realizatorem dźwięku.
Jak to wygląda w naszym kraju, czy to są z góry ustalone stawki za taką współpracę?
- Mniej więcej tak, wiemy jakie to powinny być pieniądze. Oczywiście są jakieś tam rozpiętości, w zależności od tego jak kto gra, ile już nagrywał, jakim jest muzykiem, ale te widełki nie są jakieś mega duże. Jeśli chodzi o tantiemy, w tym przypadku są one ustalone z góry, określa je STOART lub ZAiKS. Jeszcze można dogadać się z osobą, która tworzy tę muzykę i dookreślić to w umowie. Ale to rzadko się zdarza.
Czego, twoim zdaniem muzykom w Polsce dziś potrzeba?
- Potrzebujemy swego rodzaju stabilizacji i ugruntowaniu zawodu muzyka. Jeszcze wciąż pokutuje podejście, że bycie muzykiem nie jest zawodem. Cały czas jesteśmy tak traktowani jakby to była tylko zabawa, a nie „prawdziwa praca”. Ludzie nie wierzą w to, że z tego można się utrzymać. Chciałbym, aby nasz zawód był bardziej ugruntowany, usankcjonowany, coś na wzór podejścia w Niemczech. Wielu muzyków, których znam, zrezygnowało z pracy nie tylko z powodu pandemii, ale z tego, że z dnia na dzień nie mieli pracy. Przykładowo wokalista się rozchorował i zabrakło szczęścia, propozycji pracy. Albo zmienia się styl muzyczny grupy, kierunek i już komuś razem nie jest po drodze. Różnie to w życiu bywa. Taki muzyk z dnia na dzień trafia na bruk, bez żadnych świadczeń, bez żadnego okresu wypowiedzenia, odszkodowania… W normalnej pracy, człowiek otrzyma chociaż trzymiesięczne wypowiedzenie… w tym czasie może poszukać czegoś innego.
Można w Polsce żyć z Muzyki? O czym jeszcze marzysz?
- Tak, można i mój przykład to potwierdza. Marzę o tym, żeby to się nie kończyło… Żeby nie było tak, że zagrałem wiele koncertów, a potem przyjdzie taki wiek, że będę musiał uczyć muzyki albo coś się skończy i będę musiał zostać w domu. Tego bym nie chciał, chce grać jak
najdłużej. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego jak moja muzyczna emerytura.
Czy znalazłeś swoje miejsce na ziemi, szyte na twoją miarę?
- Zdecydowanie mam już takie miejsce, tu w Mrągowie. Tu mam swoją rodzinę i jestem zakochany w Mazurach. Uwielbiam tu być, odpoczywać i wracać. Może dlatego, że dużo jestem poza domem, gdy już wracam, to tutaj dopiero odpoczywam. Jednak o jakiegoś czasu z żoną myślimy o południowej Hiszpanii, bo się nam ona spodobała. Trochę tli się we mnie takie marzenie, że gdy już się zestarzejemy, a dzieci będą miały swoje dorosłe życie, to kupimy sobie jakieś mieszkanko w Hiszpanii. Chciałbym być wtedy pół roku tam, a pół roku w kraju. Tak… jeździlibyśmy do ciepłego kraju na zimę… Ale jednak kocham Mrągowo.
Myślę sobie, że nasze miasto jest takie trochę niedocenione, za mało promowane w mediach. Kiedyś Piknik Country był reklamowany w telewizji, a Mrągowo „wyskakiwało z lodówki” w reklamach telewizyjnych. Niedawno przywiozłem swojego przyjaciela z zespołu z dziewczyną, obwiozłem go po okolicy. Byli zdziwieni, bo wcześniej znali nazwę miasta, coś o nim słyszeli, ale nie znali tak naprawdę tego, co tutaj mamy. Brakuje takiej zewnętrznej promocji naszego miasta. Nas w kraju nie widać. Poza festiwalami w telewizji… To jest smutne, bo mamy Górę Czterech Wiatrów, jeziora, przepiękne miejsca, piękną historię tego miasta. Ludzie o tym nie wiedzą.
Takie osoby jak Piotr Żarnoch są „bardziej jak wisienka na torcie”. To żywa reklama naszego regionu i dobra jego wizytówka. Takich osób mamy wokół siebie znacznie więcej. Lecz sami nie mamy świadomości czym dysponujemy, co posiadamy. Ponownie potrzeba odkrywania zwyczajnych / niezwyczajnych osób, którzy przez skromność „nie pchają się na afisz”, a jednak są ozdobą, cennym dodatkiem. Agnieszka Beata Pacek.
Zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego Piotra Żarnocha oraz jedno jest autorstwa A. Pacek
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie